Szympans w porschaku, czyli cichcem od tylca

Homoloquens, 2012


Jestem osobą starej daty, z komputerami mam do czynienia od 1982 roku, a w Internecie siedzę od początku (oczywiście tego polskiego początku). Tym samym czuję się „laikiem uprawnionym“ do formułowania pewnych uogólnień. Przyznaję, w zamierzchłych czasach korzystałam z Napstera, ale od czasu jego kłopotów i hucznego zamknięcia starałam się nie ściągać z Internetu niczego, czego ściąganie nie było pobłogosławione przez właścicieli praw autorskich i majątkowych. Najwyżej odsłuchiwałam na stronie i jeśli lubiłam, próbowałam kupić. Zwykle się udawało. Poza jedną piosenką: „I a broken dream“ Roda Stewarta, moim zdaniem najlepszą w jego twórczości. Tę jeszcze wcześniej próbowałam kupić w USA. Nie udało się – nakład wyczerpany. I dopiero za Napstera ściągnęłam ją z netu. Po prostu nie mogłam jej nie mieć. Od tego czasu reklamuję ją, gdzie mogę. Myślę, że już odpracowałam moje przewinienie.
 
Moim zdaniem im agresywniejsze działania podejmują autorzy w celu obrony swych praw majątkowych, tym większą szkodę sobie wyrządzają. Po tym, jak pan Kazik rozprawił się ze swym wielbicielem, który od lat prowadził stronę opisującą jego twórczość, obiecałam sobie, że nie będę już kupować tego pana, bo zwyczajnie przestałam go lubić. Dwie oryginalne płytki opchnęłam komuś za grosze i od razu poczułam się lepiej.
 
Z drugiej strony przypominam sobie, jaką „medialną karierę“ zrobił w naszym domu Therion, podłapany gdzieś w Internecie przez syna. Było to w czasach, gdy ten szwedzki zespół był w Polsce zupełnie nieznany. Trzy czy cztery ściągnięte nielegalnie melodie leciały u nas do znudzenia, aż syn, gdy dowiedział się, że ojciec jedzie do Szwecji, zaordynował: Musisz mi kupić wszystie płyty Theriona, jakie znajdziesz. Po tygodniu mąż wrócił triumfalnie z dwiema płytkami, notebene uchodziwszy się pierwiej jak ksiądz po kolędzie. Od tego czasu Therion panował w naszym domu niepodzielnie przez lat kilka, a liczba oryginalnych płyt znacznie urosła.
 
Bardzo podobnie przebiegła u nas kariera Marizy. Usłyszałam gdziejś w necie jej piękne pieśni fado i nie mogłam się powstrzymać od poinformowania rodziny, że z prezentów to interesuje mnie tylko Mariza w oryginale. Nigdy bym jednak jej pewnie nie poznała, gdyby reklamowano ją w necie 30 sekundowymi dżinglami. Po prostu nigdy czegoś takiego nie słucham – jak można ocenić, czy się coś lubi po 30 sekundach? No, może wyjątkiem jest guma do żucia. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy strona, na której słuchałam Marizy po raz pierwszy, była legalna. Ale zadziałała jak najlepsza reklama – mam już sporą biblioteczkę fado, same oryginalne płyty.
 
Internet jest znakomitym miejscem do reklamowania swej twórczości. Artyści trzęsący się z obawy, że ktoś nielegalnie ich zobaczy lub podsłucha, narażają się na niechęć, a przynajmniej na obojętność. Tymczasem, jak mówi Cory Doctorow, „Problemem nie jest piractwo, problemem jest niewidoczność“. Otóż to, prawdziwym problemem twórców jest ich niewidoczność, zapomnienie, nieobecność. Można oczywiście przypominać o sobie skandalami, ekscesami, pokazywaniem się u boku męża-prezydenta czy procesami o odszkodowania za naruszenie praw majątkowych, ale czy to czasem nie jest kuchenne wejście do Panteonu?
 
Ja rozumiem – każdy chce mieć czerwone Porsche czy terenowego Lexusa z napędem na 4 koła. Również artysta. Ale prawdziwa sztuka to nie sztabka złota – nie da się jej wycenić na podstawie masy i ceny za uncję. Kto się bierze za sztukę, ten wypływa dość niepewną łódeczką na bardzo burzliwe wody. Czy zyska uwielbienie tłumów zależy nie tylko od jego talentu, ale i od jego osobowości – ale na pewno nie zależy od zastępu prawników, którzy w dzień i w nocy strzec będą jego praw majątkowych. Czasem nielegalnie ściągnięta piosenka może się stać przebojem otwierającym wrota kariery.
 
Pewnie nikt już nie pamięta, poza matuzalemami takimi jak ja, kartek dźwiękowych tłuczonych za komuny bez jakiegokolwiek szacunku dla praw majątkowych. To dopiero był przemysł piracki. Z tych kartek (no i z Radia Luksemburg) dowiadywaliśmy się, co się śpiewa za granicą – i to nie wschodnią. Czy zaszkodziło to tym sławom? Czy Paul McCartney rwał włosy na myśl, że całe demoludy słuchają pirackich nagrań „Michelle“? Czy Aznavour pochlastał się z rozpaczy, że jego „Apres l’amour“ wysyłano do ukochanej na kartce dźwiękowej z gigantyczną różą w technikolorze?
 
Najbardziej piratów lęka się była modelka Carla Bruni – ile zaśpiewała w życiu? Ile jej piosenek zyskało światową sławę? Dwie, trzy? Czy nie jest tak, że najbardziej trzęsą się o nielegalne ściąganie ci, których dorobek jest mikry? A tym samym strzelają sobie w stopę – obwarowując swój malutki dorobeczek, skazują się na nieobecność, a nieobecność dla artysty jest gorsza niż spiratowanie jego twórczości.
 
Iluż to malarzy marzyło po cichu, by do ich pracowni włamał się ktoś i skradł cały ich dorobek, łącznie z paletą, dając tym samym powód do ogłoszenia światu, że „malarz X jest jednak wielkim malarzem, bo ktoś się nieźle natrudził, by znieść z poddasza po piorunochronie trzydzieści półtorametrowych płócien. Pewnie to był włam na zamówienie, a odbiorcą jest jakiś bogaty koneser“. Policyjną wiadomość powtórzyłyby wszystkie bulwarówki, a następnego dnia malarz otrzymałby pewnie ofertę zorganizowania wystawy, pewnie nawet od kilku galerii.
 
Warto byłoby się zastanowić, co bardziej się opłaca. Czy darmowa reklama w necie, czy twórczość wystawiona za stalową kratą, jak szympans w ZOO, ze znakiem ostrzegawczym: „Nie zbliżać się, bo choć krewniak, to opluwa i rzuca odchodami“?
 
Warto byłoby się zastanowić, czy stawiamy na dziś, czy na jutro naszej kariery? Czy wchodzimy do Panteonu już dziś, ale cichcem od tylca, czy kiedyś, za to wejściem frontowym? Korzyści z obwarowania twórczości zakazami mogą dać twórcy doraźne zyski i wystarczyć nawet na Porsche. Ale co potem? Od czego odcinać kupony, jeśli powoli odjeżdżamy tym swym porschakiem w artystyczny niebyt?