Sycylijskie wózki

Obawa, że świat, jaki znamy, zniknie zupełnie, towarzyszy człowiekowi pewnie od zawsze. Oto felieton Jana Parandowskiego zamieszczony w przedwojennym czasopiśmie. Ciekawe, czy te wózki wciąż jeszcze jeżdżą po Sycylii?

Sycylijskie%20w%C3%B3zki.jpg

[[<f=image Sycylijskie%20w%C3%B3zki.jpg width="100%"]] Przerzucając w tych dniach Corriere della Sera, znalazłem niepozorny artykulik, w którym mówiło się o wzroście ruchu automobilowego na Sycylii. Były tam jakieś dość znaczne cyfry, podane z pewnym entuzjazmem. Pomyślałem zaraz o wózkach sycylijskich. Czyż to znaczy, że nadszedł ich kres? Czy znów oderwie się jeden strzęp starego życia i nikt nawet tego nie zauważy? Oczywiście nie stanie się to natychmiast, ale lakierowana maszyna wyciśnie te malowane osobliwości z ulic miast ku odległym wsiom, gdzie przetrwają jeszcze może sto może kilkaset lat, w niechwalebnym zapomnieniu. Kto się pośpieszy, ten zobaczy je tam, gdzie ja je spotkałem i w Palermo, i w Syrakuzach, i w Girgenti, swobodnie zmieszane z ruchem wielkich ulic.
Najpierw ich kształt jest dziwny: obszerne niskie pudło na dwóch wielkich kołach, coś niby z waz greckich albo z malowideł pompejańskich. Ciągnie je muł, osioł lub koń, zawsze jeden. Przewozi się na nich towary, jarzyny, owoce, — dopiero późnym wieczorem, gdy wóz wraca pusty do domu, właściciel zbiera po drodze krewnych i znajomych, którzy obsiadają brzegi pudła. Ktoś zawsze siedzi na przedzie obok woźnicy i trzyma w ręce świeczkę osłoniętą papierem od wiatru, — aby uczynić zadość przepisom policyjnym, które wymagają, żeby każdy wehikuł był nocą oświetlony.
Ale w mroku te wózki są zwyczajnymi wózkami. Jedynie za dnia widać całą ich niezwykłość. Jaskrawo malowane, mają koła i dyszel usiane ptakami, rozetami, kwiatami, a pudło na wszystkich swoich czterech ścianach ma obrazy. Gdym po raz pierwszy zobaczył parę takich wózków, a w nich na tylnej ścianie Chrystusa, Matkę Boską lub Trójcę świętą, myślałem, że całe to malowanie ma sens nabożny i oddaje wózek, wszystko co jest na nim i samego właściciela pod opiekę potęg niebieskich. Przekonałem się jednak, że treść obrazów na trzech innych bokach pudła jest zadziwiająco rozmaita. Widziałem tam bowiem sceny zupełnie świeckie, pełne dam i rycerzy, wśród architektury i pejzażów fantastycznych, a obok tego napisy wyjaśniające, podpisy osób i tytuły całych obrazów.
Te napisy były najbardziej nieoczekiwane: „Pożar Troi", „Roland pod Roncevaux“, „Pojedynek OHviera“, „Koronacja króla Rogera", „Bonaparte pod Arcole", „Odwrót z Rosji". Opowiadania biblijne mieszały się z mitologią grecką, Bóg wie jakimi drogami zabłąkaną, wszystko co tylko złożyło się na pamięć starego ludu, historia i legenda toczyły się na tych wysokich kołach, za koniem, ubranym w pompony i dzwonki, potrząsającym na siodełku pióropuszem, pełnym ozdób i świecidełek.
Jak mi mówiono treść do tych obrazów zaczerpnięto przeważnie z widowisk marionetkowych, które już dziś w większych miastach wygasły, ale po wsiach i miasteczkach jeszcze się odbywają. Ta, jak ją nazywano, opra, przedstawiała te wszystkie pożary Troi i cały ów jocidi li paladini — dramat palatynów, francuskie chansons de geste, pieśni o Rolandzie i Karolu Wielkim. Marionetkom pomagali corttastorie, uliczni opowiadacze, bajczarze wspaniałych patetycznych gestach niewyczerpanej pamięci. Co się widziało w teatrzykach marionetek, przy świetle kopcących lamp, lub co się słyszało z ust gawędziarzy na placach publicznych, to się później chciało mieć wymalowane na pudle swego wozu. Byli osobni malarze, którzy czystymi, rzetelnymi farbami olejnymi malowali wszystko, czego żądano.
Według zapewnień znawców, dziś jest już zmierzch wózka sycylijskiego. Wygnane marionetki nie podtrzymują żywej tradycji i tematami obrazów rządzi zwykły konwenans. Maluje się je podług gotowych szablonów. Niekiedy tylko czyjaś swobodniejsza fantazja przeniesie na pudło wozu zapamiętane z kościołów mozaiki lub stworzy jakąś udatną scenę rodzajową: narodziny, wesele, napad zbójców. Zamiast marionetkowej opra, źródłem natchnienia staje się prawdziwa opera i Carmen lub Madame Butterfly wypiera rycerzy rolandowych.
Ale raz zdarzyło mi się widzieć stary wózek, o spłowiałych już barwach, na którego jednym boku była wymalowana historja Estery, a na drugim na dwie sceny podzielonym: „Zdrada Ganelona" i „Kolumb na brzegu amerykańskim". Zdradę Ganelona deszcze zmyły prawie do niepoznania, z Kolumba zaś został tylko napis i parę piór na głowie Indianina. Lecz właśnie w tem miejscu, gdzie stał przypuszczalnie odkrywca Ameryki, naklejono fotografię Rudolfa Valentino z filmu „Czterej jeźdźcy Apokalipsy". Człowiek, który to uczynił, ma w sobie wielkość reformatora. Jeśli wózki sycylijskie oprą się maszynowemu postępowi, ta jego myśl może stać się renesansem. Kino zastąpi marionetki. Nie już zwyczajnym naklejeniem fotografii, którą lada ulewa może zetrzeć, ale pilną, zacną pracą podmiejskiego malarza, romanse kinematograficzne i gwiazdy filmowe wejdą na pudła wózków, pod błogosławieństwo owej przedniej ściany, przeznaczonej zawsze na obrazy świętych. W ten sposób Pola Negri, Fairbanks, Harold Lloyd żyć będą w ciasnych uliczkach Alcamo czy Calatafimi wówczas jeszcze, kiedy ich nazwiska zgubi nasza zbyt przemęczona pamięć. Nie jest to wcale drobna porcja nieśmiertelności, wejść w krąg wyobraźni kraju, który nosi na sobie ślady odwiecznych legend.

Jan Parandowski (1927)