Eiji Oue w Filharmonii Narodowej

W sobotę 5 marca 2016 roku odbył się w Warszawie koncert symfoniczny Filharmonii Warszawskiej pod batutą japońskiego dyrygenta Eiji Oue. Koncert składał się z trzech części: krótkiej rapsodii autorstwa Yuzo Toyamy, koncertu skrzypcowego Benjamina Brittena, w wykonaniu młodego skrzypka japońskiego Fumiaki Miury, a wreszcie suity baletowej Szeherezada Rimskiego-Korsakowa.

Już samo obserwowanie japońskiego dyrygenta przy pracy dało nam wiele przyjemności. Żywiołowy, wesoły, dowcipny, ubarwił klasyczną i nudną Szeherezadę na tyle, że przy niej nie zasnęliśmy, choć była ostatnim punktem programu. Koncert Brittena był trudny, ale bardzo ciekawy i sądzę, że ogromnie wymagający dla skrzypka, który dodatkowo musiał trochę cierpieć z powodu opóźnionego włączenia wentylacji na sali. Ale młody człowiek poradził sobie z koncertem świetnie i muszę przyznać, że bardzo mi się podobał.

Patrząc na jego grę, przypomniałam sobie lekcje skrzypiec, które pobierał mój syn, i pomyślałam, że pan Miura pewnie nie zdał by u nauczycielki mojego syna nawet do drugiej klasy. Pani ta kładła ogromny naciska na to, by trzymał smyczek bardzo wysoko, na wysokości ucha czy ramienia, a to sprawiało synowi trudność i zniechęcało go do ćwiczeń. Tymczasem Fomiaki Miura widocznie miał bardziej liberalnego nauczyciela, bo machał smykiem nawet poniżej talii, gdzieś w okolicy prawego biodra, a takie zachowania wspomniana nauczycielka piętnował dobitnie, czasem nawet krzycząc na swoich uczniów.

Cieszę się, że młody Miura trafił na nauczyciela, który nie zabił w nim zapału do skrzypiec. To trudny instrument, ale piękny, a gdy gra wespół z dobrą orkiestrą i pod batuta świetnego dyrygenta, to na pozór zwykły wieczór zmienia się nagle w ucztę duchową. Oczywiście klaskaliśmy panu Miurze z wielką przyjemnością, a on wywołany po raz któryś na scenę zagrał nam na bis Bacha, w towarzystwie altówki i wiolonczeli. Było pięknie!

Japońska rapsodia była czymś bardzo ciekawym i niezwykłym. Powstała podobno jako krótki utwór na bis, no i tak się spodobała, że zagościła na stałe w repertuarze różnych orkiestr. Eiji Oue dal w jej trakcie pokaz najbardziej niezwykłego dyrygowania, jakie widziałam. Flirtował sympatycznie z pierwszymi skrzypcami i uroczą altówką po drugiej stronie podium, a na koniec bardzo sympatycznie pokazywał klaszczącej widowni nawet muzyków siedzących w głębi sceny. A na bis, już po Szeherezadzie, jeszcze raz pozwolił nam posłuchać tej japońskiej muzyki, przy czym szybciutko zdjął swój jedwabny "chałat" (w którym występował przez cały koncert) i został w czarnym eleganckim, krótkim kimonie, które do tej muzyki i do ognistego temperamentu Japończyka pasowało jak ulał.

Wyszliśmy rozluźnieni i zadowoleni jak nigdy. Podobał nam się dyrygent, koncert i skrzypek, rozluźniona orkiestra i końcowy akcent, gdy Oue niemalże zmusił widownię, by wstała i zaczęła klaskać w rytm japońskich dźwięków. Warszawska widownia nie jest wyrywna do takich spontanicznych zachowań, ale Oue był niesamowity i tak sympatyczny, że wszyscy klaskaliśmy z dużą przyjemnością.

Wychodząc, rozmawialiśmy długo o tym koncercie, przywołując w pamięci różnych mniej lub bardziej kostycznych dyrygentów (nie tylko polskich) — i porównując to, co "dają" z siebie widowni — z dwoma ostatnimi, których widzieliśmy: podobnie żywiołowym Gaetano D'Espinozą (15 stycznia 2016 w Warszawie) i Eiji Oue. I przyszło nam na myśl, czy czasem nadmierna poprawność w nauczaniu (również sposobu prowadzenia smyczka) nie zabija w ludziach spontaniczności i osobowości.

Ale to takie pogaduchy laików o nauczaniu muzyki. Fakt jednak, że syn zarzucił granie, choć chyba miał talent. Ale i tak nie planował zostać skrzypkiem, więc smutno nam, ale tylko trochę…