Boticelli łamie konwenanse

I jak tu pisać o kobietach i ich urodzie, kiedy każdemu podoba się co innego? Podobno o gustach się nie dyskutuje. Do tego przecież ideał urody zmienia się niemal w każdej epoce. Pamiętasz, drogi Czytelniku, mój wpis o Primaverze, którą Boticelli ozdobił twarzą swej niespełnionej miłości, Simonetty? Malowało ją wielu. Wielu też potem starało się zdyskredytować tę niebanalną piękność, hołdując zupełnie innym kanonom urody. Taki właśnie głos znalazłam w książce z roku 1892:
Sandro Boticelli miał swój osobisty ideał niewieściej piękności. Nazywał się podobno na ziemi: Simonetta. Kobieta ta raczej wdziękiem niż pięknością umiała sobie podbić serce […] i zdobyła sobie w całej Florencji wzięcie, w całych Włoszech naganną może, ale powszechną sławę.
[…] jest to kobieta o blado żółtawej, prawie niezdrowej cerze, żółtych, bujnych włosach, pozbawionych połysku, o twarzy długiej, jeszcze dłuższej szyi i bardzo sterczących policzkach; oczy jej duże, wycięte w migdał i wyraziste, brwi niewyraźne a ukośne, nos z lekka zadarty, usta małe i kształtne!
Boticelli namalował jej portret taką jaką była, a idealizując i zmieniając z lekka kolor włosów i owal twarzy wyobrażał ją czasem, jako boginię pogańską, czasem jako anioła albo świętą, albo nawet ku wielkiemu zgorszeniu pobożnych jako Matkę Boską. Postacie te nigdy nie bywają zupełnie pięknymi; jest w nich zawsze bladość, z którą licuje wątła długość ciał; jest w rysach może pewna pospolitość i gminność powszednia […] ale bywa czasem urok niewysłowiony, tajemniczy, a tym bardziej pociągający.

Kiedy Dzieduszycki pisał te słowa (1892 rok), nie wiedział pewnie, że Simonetta faktycznie była chora, co w pewnym sensie usprawiedliwiało jej wątłość i ziemistą cerę.

jcyIJUu.jpg

Ten sam krytyk urody Simonetty tak pisze dalej o obrazie Primavera, nieświadom, że w pewien sposób sobie zaprzecza:

Przechadza się [tu] Wenera po cypryjskim gaju, przyoblekłszy bogate szaty; przy niej tańczą prześliczne trzy gracje, podobnież przyodziane w fałdziste a długie i powiewne suknie; młodzieniec jakiś rwie gałęzie wawrzynu; nagi kupidynek z pochodnią unosi się nad głową matki; bogini Flora o dziwnie przenikliwych oczach, a podobnie przyodziana jak Wenera, rzuca na wiatr kwiaty, a bożek wichrów tuż obok porywa jakąś dziewicę orszaku bogiń.

Przyzwyczajony do klasycznych, albo nowożytnych kompozycji, obraz ten zobaczywszy będzie bardzo zadziwiony i zrazu rozczarowany, ujrzy bowiem wśród symbolicznego krajobrazu postacie bardzo blade, o nieregularnych prawie rysach, przyobleczone w długie szarafany*, a nie mało go to będzie razić, że ulatujące kwiaty tworzą czasem wielkie plamy w samym środku malowanych twarzy; ale gdy się przypatrzy rysunkowi ciał i draperii i tu także będzie podziwiał z rozkoszą, a gdy się oderwie od wspomnienia konwencjonalnych kompozycji, do których przywykł, zrozumie całą świeżą poezję obrazu, w którym mitologia wyszła z suchej kompatury filologicznego podręcznika i ożyła ciepłem ludowej baśni.


Sarafan, serafan, szarafan (z perskiego sera-pa, głowa-noga, czyli suknia od głowy do nóg), długi szlafrok niewieści z przodu rozwarty. W testamencie matki Jerzego Ossolińskiego z czasów Zygmunta III wymieniony jest sarafan czarny kunami podbity. Czartoryski na początku XIX wieku pisze: „Szarafany dotąd używane, powiewne, dostatnie, z rozpuszczonymi częstokroć połami szlafroki osób poważnych” (enc. starop.)

1b31WqC.jpg